środa, 16 maja 2012

Rozdział I


Ana

Czy ja jestem w lesie? Tak to musi być las. Wszędzie dookoła straszne drzewa bez liści jak w horrorze, niebo jest czerwone, a księżyc świeci szkarłatną czerwienią. Czyżby to była jakaś bitwa? Nigdzie nie widać nikogo, przynajmniej żywego, wszędzie leżą martwe ciała. Próbuje uciec z tego miejsca, ale nagle czuje ból w klatce piersiowej. Dotykam tego miejsca i czuję dziwnie ciepłą ciecz. Krew? Ból jest nie do zniesienia, że prawie tracę przytomność i upadam na ziemie, jednak czuje jak ktoś mnie w ostatniej chwili łapie. Nie widzę kto to, obraz przed oczami jest zamazany, a sama postać wygląda jak cień, chociaż zdaje mi się że chyba coś chce mi powiedzieć. Za mną słyszę dziwny śmiech, jakby nie z tego świata, potworny. Spoglądam za siebie i jedyne co widzę to straszne dziwne oczy i nagle kolejny strzał. 
Ze strachu szybko się obudziłam, zalana cała potem. Zaczęłam się dotykać po całym ciele, upewniając się że jestem cała. To był tylko koszmar i to chyba dobra wiadomość. Zła wiadomość jest taka że jest siódma i że za godzinę zaczynają się zajęcia! Pobiegłam szybko do łazienki, nie zważając na bałagan w pokoju. W łazience jeszcze większy bałagan, jak na normalną nastolatkę przystało. Ostatnio źle się ze mną dzieje, ale może to po prostu jeszcze ciąg dalszy okresu dojrzewania. Po przemyciu twarzy sprawdziłam czy przez noc nie wyskoczył mi przypadkiem żaden okropny pryszcz. Dziwne… Pryszczy nie ma, ale oczy… Czy to są moje oczy? W lustrze zamiast swoich brązowo złotawych oczu, znalazłam czerwone z bardziej groźniejszym charakterem, jakby chciały mi coś powiedzieć. Jednak nie mogłam przyjrzeć się im bliżej gdyż słychać już jak Ren, mój chłopak, dzwoni informując że na mnie czeka. Szybko się ubrałam w byle jakie jeansy, które leżały na podłodze i modliłam się że to nie są te oblane sokiem porzeczkowym, czerwony podkoszulek z gotyckim motywem i ciepłą czarną bluzę Rena z logiem Nigthwish na plecach oraz czarne sportowe buty. Z biegu bym zapomniała torby z książkami i fakt że mamy zimę, wyleciałabym z domu bez kurtki. Zamknęłam drzwi na klucz i zbiegłam ze schodów najszybciej jak tylko mogłam. Ren jak zwykle czekał na mnie pod klatką schodową, na kurtce miał jeszcze dużo śniegu, którego nawet nie chciało mu się strzepać. Podeszłam do niego, a on na przywitanie pocałował mnie i poklepał po głowie. Z plecaka wyjął dodatkową kanapkę.
- Masz to dla ciebie. Tym razem bez rzodkiewki. - Pokazał bym się obróciła żeby mógł ją schować do mojej torby. - Kiedy ty w końcu nauczysz się wstawać wcześniej by zdążyć ze wszystkim, włącznie ze śniadaniem? Chociaż po twoich spodniach widać że chyba próbowałaś coś wypić po drodze, co? – Pokazał na wielką plamę na prawej nogawce.
- Kurcze, a tak modliłam się żeby to nie były właśnie te. Eh, mówi się trudno. – zarumieniłam się ze wstydu i ruszyłam w stronę wyjścia z klatki. 
Nagle poczułam chłód na policzkach, było naprawdę zimno. Śnieg padał spokojnie i gdyby nie to że mieszkam w takim, a nie innym miejscu, mogłabym powiedzieć że to miejsce wygląda na bezpieczne. Mieszkam w dziesięciopiętrowym bloku, który składa się tylko z kawalerek, a obok znajduje się kamienica w której mieszka Ren, czyli naprawdę mamy do siebie blisko. Przed blokiem znajduje się uliczka, a za nią wielkie podwórko, które z biegiem czasów się zmieniało coraz bardziej. A dalej znajdował się cały ciąg bloków i starych przedwojennych kamienic oraz moja szkoła. Cała Praga wygląda jak oddzielne miasto albo jak klatka, z której nie można się wydostać.
Ah i z tego wszystkiego zapomniałam się przedstawić. Idąc z Renem do szkoły zapominam o wszystkim, włącznie z pracą domową. Nazywam się Ana i jestem dziwną osobą, ale to jest opinia tutejszych mieszkańców. Jestem sierotą, zostałam porzucona na śmietnisku, bo moja matka podobno była zbyt młoda i głupia na wychowanie dziecka. Widać nie byłam za dobrym dzieckiem dla niej, gdyż ledwo zdążyła odejść od śmietnika, a ja zaczęłam płakać i nie wiadomo skąd pojawiła się policja. Tylko dzięki nim przeżyłam. Ona została skazana i wysłana do więzienia, a ja trafiłam do sierocińca, jednak zanim tam trafiłam poproszono ją o wszystkie moje dane. Podała tylko moje imię, nazwisko i datę urodzenia. Tak więc dokładnie według papierka jestem Ana Han i urodziłam się 31stycznia. Czyli że za tydzień będą moje 16 urodziny. Dziwnie się z tym czuję, gdyż powinnam jeszcze siedzieć w sierocińcu, a nie mieszkać sama. Kiedyś pokłóciłam się ze swoją opiekunką i w pewnym momencie powiedziałam jej że będę mieszkać sama. Zgodziła się na to, ale odpowiadała jakby była zahipnotyzowana, jakbym ją do tego zmusiła siłą woli. Coś jak Jedi, albo inne postacie z filmów fantasy. Dostałam od nich to mieszkanie i tak właśnie sobie żyje.
Ren jest starszy ode mnie o dwa lata. Chodzi do liceum, które znajduje się koło mojego gimnazjum i chyba zanosi się że jeszcze w nim z rok zostanie, bo nie za bardzo jest skory do nauki. Poznaliśmy się na korytarzu szkolnym, kiedy i on uczęszczał do tego gimnazjum, ja nowa uczennica zagubiona, nie wiedziałam gdzie znajduje się sala biologiczna i oczywiście byłam spóźniona. Korytarz był pusty, ani żywej duszy i nagle usłyszałam muzykę. To właśnie on siedział na ławce i chyba nie zważał na to że już dawno lekcje się zaczęły. Zauważył mnie, poczułam się zakłopotana, bo ciągle się na niego patrzyłam jak idiotka, a on się do mnie uśmiechnął. Od tego czasu zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i po kilku tygodniach zostaliśmy parą. Jest wspaniały, mimo że czasami mnie irytuje, ale to chyba jest z każdym facetem, opiekuje się mną jak swoją młodszą siostrą, której nigdy nie miał.
- Ana jesteśmy już! – powiedział Ren. – Czy ty znowu przeżywasz swoje monologi wewnętrzne typu „Czy oby na pewno zamknęłam drzwi?” – Spytał klepiąc mnie znowu po głowie. Nie lubię tego, ale siedzę cicho. Szybko pobiegłam do sali chemicznej, gdzie były teraz zajęcia. Zdążyłam w samą porę i to jeszcze na sprawdzian. Zapowiada się długi nudny dzień w szkole.
Koniec szkoły, nareszcie! Ren jeszcze ma zajęcia, więc wracam do domu sama. Zawsze jest to samo, słuchawki na uszy i w zamyśleniu udaje się tą samą drogą mijając tych samych ludzi. Z nikim się nie żegnam, gdyż ludzie unikają mojego towarzystwa. Cóż tak to jest kiedy chodzi się do szkoły pełnej dresiarzy i dziewczyn z solarium. Najczęściej na do widzenia słyszę tylko głupie docinki typu „Emo” czy „Na obiad znowu smażony kotek?”. W swojej trasie mijam zawsze mały skwerek na którym nic się zwykle nie dzieje. Znajduje się tam takie stare drzewo z wielką dziuplą, pewnie sowie gniazdo. Dziś wielki tłum pod tym drzewem. Grupa dzieciaków z podstawówki skakała, piszczała i szturchała coś co leżało pod drzewem. W górę poleciało kilka piórek, więc szybko zorientowałam się że dzieciaki znęcają się nad biedną sową.
-Ej dzieciarnia, co wy tutaj robicie?! Zostawcie to biedne stworzenie w spokoju! – krzyknęłam do nich. 
Nie wiem czy to zasługa wiejącego wiatru czy faktu że nie zdążyłam się rano uczesać, włosy mi się tak najeżyły że dzieciaki się mnie przestraszyły i uciekły z krzykiem.
-Potwór! – Jeden z dzieciaków stanął na chwile i krzyknął w moją stronę, po czym pobiegł za resztą. Zdziwiłam się troszkę, więc wyjęłam małe podręczne lusterko. Fakt poza tragiczną fryzurą nic dziwnego w moim wyglądzie nie było. Czarne włosy są, biała grzywka jest, białe oko jest… Chwilka… Białe oko? Przyjrzałam się bliżej, ale nie widziałam już żadnego białego oka tylko swoje naturalne. Widocznie mi się coś przewidziało. Mała sówka zahuczała z bólu, co mnie sprowadziło z powrotem na ziemie. Biedna sowa, widać że miała złamane skrzydło, a jeszcze ta banda dzieciaków chciała zrobić jej gorszą krzywdę. Zawinęłam ją w bandamkę , którą miałam przywiązaną na torbie i szybko pobiegłam do najbliższego weterynarza.
- Czy to jest dzika sowa? – Spytała w recepcji na dzień dobry pani doktór. Sowa spojrzała na mnie, można by rzec błagalnym wzrokiem żeby ją stąd zabrać.
- Nie, jest moja, a konkretnie mojej cioci, która niedaleko za parkiem hoduje sowy. Ta jak zwykle za daleko odfrunęła i wpadła w tarapaty. – Skłamałam.
- W takim razie za leczenie będzie musiała panienka zapłacić. - Powiedziała. Przebadała małą sówkę dokładnie, sprawdzając oba skrzydła oraz czy po za nimi nic jej nie jest. - Skrzydło jest złamane i będzie potrzebował kontroli.
-Potrzebował? Znaczy się no tak będzie jej potrzebował. Nie ma problemu ja zapłacę za leczenie – Paplałam jak kretynka. - Tylko proszę nic nie mówić cioci, ona by mnie zabiła jakby się dowiedziała że nie dopilnowałam jej sów. – Znowu skłamałam.
Po godzinie byłam z powrotem w domu. Sowa rozglądała się ze zdziwieniem gdzie się znajduję. Odłożyłam torbę w kąt a sówkę położyłam na stole, robiąc jej chwilowe gniazdko z bluzy.
- No maluchu,od dziś to jest twój nowy dom. Wiem że jest tutaj bałagan ale przyzwyczaisz się do niego, tylko nie bierz ode mnie złych nawyków. Trzeba ci zrobić jakieś wygodniejsze miejsce do spania niż ta bluza. Mam nadzieje że Ren nas nie pozabija za to, że to właśnie jego bluzę użyłam. – Zaśmiałam się do puchatego zwierzątka. Sowa obróciła głową jakby rozumiała co do niej się mówi. – Ciekawe. Pierwszy raz widzę sowę na własne oczy. – Usiadłam na krześle opierając jedną ręką o blat, a drugą głaszcząc malucha palcem po brzuszku. Widać że lubi takie pieszczoty. – Jesteś naprawdę puchatym stworzonkiem… Hym… Nazwę cię Puchacz, co ty na to?
Sówka huknęła na zgodę i kiwnęła głową, naprawdę mądry ptak. Cieszę się że nie zostawiłam go u weterynarza, gdyż wychodzi na to że jest to moje pierwsze zwierzątko jakie miałam do tej pory. Nagle z kieszeni poczułam wibracje telefonu.
- Numer nieznany? Słucham? – odebrałam jednak nic nie usłyszałam. Chciałam się rozłączyć gdy nagle usłyszałam dziwne odgłosy, jakby szum i czyjś szept albo raczej oddech. Szybko się rozłączyłam. Wpadłam w panikę, a Puchacz obserwował mnie co się dzieje. Instynktownie wykręciłam numer Rena.
- Ana? Co się stało? – Spytał od razu.
- Proszę cię przyjdź do mnie. – Z płaczem powiedziałam do słuchawki. – Proszę cie, bardzo się boję.
-Poczekaj zaraz będę. – Rozłączył się.
Chciałam się ogarnąć, żeby jakoś normalnie wyglądać, a nie wyjść na jakąś beksę. Poszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. No tak makijaż cały rozmazany. Sięgnęłam po wacik żeby to zmazać i wtedy znowu je zobaczyłam. Takie same jak rano, czerwone i na dodatek patrzą się na mnie dziwnym wzrokiem. Jakby mnie wołały. Spojrzałam na całe swoje odbicie i mimo czerwonych oczu wyglądałam normalnie, z tym wyjątkiem że moje odbicie żyje własnym życiem. Znowu wpadłam w panikę. Łzy same cisną się na oczy. Co się ze mną dzieje? Jak nie czerwone to białe, a jak nie białe to znowu czerwone i to jeszcze żyjące własnym życiem. W ten dzwonek do drzwi. Biegnę bez opamiętania w ich stronę, ale nadal czuję jak to coś patrzy na mnie z lustra. Otwieram drzwi i rzucam się w ramiona Rena.
-Hej spokojnie. Co się dzieje? – Spytał przestraszony. W jednym ręku trzymał deskę na której przyjechał, a w drugiej smycz z suką rasy owczarek niemiecki.
Nie mów nikomu! – Usłyszałam głosy w głowie, których się instynktownie posłuchałam. Popłakałam się znowu, by zrobić małą scenę, bo inaczej bym pewnie wszystko wypaplała. Ren by mnie uznał za wariatkę i powiedział żebym przestała oglądać już tyle anime, bo mi się na mózg rzuca. Mucha, bo tak na imię ma pies, zaczęła szczekać i skamleć szarpiąc w stronę kuchni.
-Ej spokojnie mała! – Uspokajał psa. - Możesz mi w końcu powiedzieć co się dzieje, że przerwałaś mi w nic nie robieniu. – Cały Ren, szczery do bólu.
- No bo znalazłam sowę na skwerku i zaniosłam ją do weterynarza. Ma złamane skrzydło i była strasznie po obijana i boję się że tej nocy ona nie przeżyje. – Zmieniłam temat próbując zapomnieć o tych czerwonych oczach.
- Sowa? Nie mów mi że zabrałaś ją ze sobą? – Nic nie powiedziałam tylko pokazałam palcem w stronę kuchni. 
Kiedy do niej wszedł, Mucha zaczęła węszyć w stronę stołu i zaczęła szczekać. Puchacz zaczął skrzeczeć z przerażenia. Ren odgonił psa od stołu i kazał położyć się. Spojrzał na gniazdko na stole i kiedy zauważył z czego jest to owe gniazdko, spojrzał na mnie z miną zażenowania.
-Niczego innego nie miałaś już pod ręką, nie?
-Przepraszam! – Wyjąkałam i smarknęłam. – Upiorę i oddam ją. Obiecuję że będzie czyściutka jak ze sklepu.
- Nic się nie stało. – Dodał byle jak, zaczesując swoją blond grzywkę do tyłu. – Rozumiem że nic poważnego się nie stało tak naprawdę. Przestraszyłaś się wizji że obudzisz się rano i znajdziesz martwą sowę w bluzie, tak?
- Yhym…- Tyle wykrztusiłam z siebie. – Prz… Prze… Przepraszam cię za to. Wpadłam w panikę i nie wiedziałam co zrobić. Puchacz jest taki słodki i to moje pierwsze zwierzątko i… - Ren przerwał mi w zdaniu zatykając usta palcem, po czym mnie pocałował.
- Cii…Nic mu nie będzie. – Spojrzał na sowę, która bacznie go obserwowała z pytaniem czy ma nadal udawać ciężko chorą. – Widać po nim że szybko dojdzie do siebie. A ja zostanę tutaj jak długo będziesz chciała. Więc może zamówimy pizze i obejrzymy jakiś film w telewizji, co? – Uśmiechnął się do mnie pocieszająco.
Kiedy film się skończył minęła dwudziesta druga. Pies drzemał w najlepsze pod stołem pilnując bacznie sowy, a Ren oblizywał palce po ostatnim kawałku pizzy, po czym wstał i zaczął się zbierać do wyjścia. Złapałam go za rękawek i spytałam:
- Zostaniesz u mnie na noc? Nie czuje się ostatnio sama dobrze.
Spojrzał się na mnie ze zdziwieniem, bo wcześniej mu powiedziałam że chyba by musiał spaść meteor na jego dom żeby u mnie zanocował chodź na jeden dzień. Uśmiechną się do mnie i znowu poklepał po głowie. Nic nie musiał mówić, wiedziałam że się zgodzi. Wyciągnął telefon, by napisać wiadomość matce, że zostaje u mnie. Położyłam się spać, a on ułożył się koło mnie, przytulił mnie jak misia i zasną w sekundę. Oby tym razem nic mi się nie śniło...
Znowu ten sam las i ten sam szkarłatnoczerwony księżyc co w ostatnim śnie. Dziwne, bo tym razem widzę wszystko z innej perspektywy. Widzę dwie kobiety ubrane w stare mundury wojska polskiego, chyba z drugiej wojny światowej. Jedna z nich, brunetka o długich włosach, dotyka swojej piersi i po chwili patrzy na rękę, która jest cała we krwi, po czym pada na ziemie, a druga, czarna w krótkich włosach, podbiega bardzo szybko i wyciąga ręce, by brunetka nie upadła na ziemie i krzyczy do niej coś. Nie słyszę co, gdyż dookoła słychać strzały i wybuchy. Brunetka odwraca głowę w moją stronę, gdyż coś słyszy, jest to ten sam potworny śmiech jaki słyszałam wcześniej i nagle strzał. Dziewczyna umiera, a zaraz po niej tamta druga, mimo że nie widać było na jej ubraniu śladu krwi, ani śladu po kuli.
- Ana nie umieraj! – Wstałam gwałtownie z krzykiem. Za mną obudził się przestraszony Ren.
- Kto umiera?! Dlaczego krzyczysz własne imię? – Spytał się mnie, przestraszony. Spojrzałam na niego, a w oczach znowu miałam łzy, ale powstrzymałam się od płaczu.
- To był tylko sen. – Bąknęłam. – Śpijmy dalej. – Ren wziął mnie przytulił i położył koło siebie. Uspakajał mnie i kołysał dopóki nie zasnęłam i ucałował w czoło. W kuchni było słychać ciężki oddech Muchy i pohukiwanie Puchacza.
- To był tylko koszmar. Śpij spokojnie kochanie. Dobranoc.
-Dobranoc. – Mruknęłam i zasnęłam już spokojnie, przesypiając resztę nocy bez żadnego snu. A jeśli nawet coś śniłam to już tego nie pamiętam.
- Dobranoc Ano. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz